MAREK KASZ

Repley'a nie będzie

        Słuszność powszechnie znanego i jakże pięknego porzekadła, bodajże autorstwa Biernata z Lublina – że "Nauczyciel bez ksywki, jest jak uczeń bez..." nie, nie, bez "grzywki", jak na pewno chcecie zrymować, ale bez "poruczeń" – nie uległa nigdy podważeniu także w I Liceum Ogólnokształcącym im. Stefana Czarnieckiego w Chełmie. Każdy nauczyciel miał, ma i będzie miał pseudonim nadany mu przez uczniów, żeby się nie wiem jak wytężał, a nawet im więcej się będzie wytężał, tym prędzej pseudonim ów będzie mu nadany i tym będzie on paskudniejszy. Jest to znane prawo przyrody i nie nam, w końcu ludziom po maturze, je podważać. I tak, dla przykładu, mat-fiz-chemu uczyły mnie w liceum trzy wspaniałe nauczycielki, panie Ziuta, Toczka i Hexa. Pani Józefa Migielska mawiała zawsze, że jestem przykładem wyjątkowej tępoty matematycznej nie przewidzianej nawet przez Euklidesa i sadzała mnie w klasie pod napisem "W geometrii nie ma drogi królewskiej". Trzeba powiedzieć, że jej opinia znalazła potwierdzenie wśród młodych i starych pracowników naukowych katedry matematyki SGPiS w Warszawie, z których pewien asystent prowadzący ze mną ćwiczenia, po kolejnej próbie nauczenia niżej podpisanego rozwiązywania nikomu niepotrzebnych, nie tylko moim zdaniem, całek, zadźgał nożem przechodzącą mimo, Bogu ducha winną studentkę, po czym powiesił się w ubikacji na sznurze od komputera, o czym pisała cała polska prasa, a wykładowczyni, młoda uczona Zofia B. w ciągu 45 minut posiwiała jak gołąbek, czego mi wybaczyć nie może do dzisiaj.

        Sprawdziło się także, choć może nie ze wszystkim, twierdzenie pani Rajewskiej do fizyki, że uczeń, który uparcie trzyma się poglądu, iż telefon działa na zasadzie rurki przeciągniętej od aparatu do aparatu (co najłatwiej sprawdzić rozmawiając na dużą odległość – trzeba głośno krzyczeć!) a nie drgań jakichś tam, więc że taki uczeń nigdy w życiu telefonu mieć nie będzie. No i rzeczywiście w domu telefonu nie mam, ale w pracy tak, choć drgam i trzęsę się z wściekłości ja, a nie telefon, szczególnie gdy ten ostatni nie działa. Z chemii, z nauk  pani profesor Matysiak, zapamiętałem jeden wzór (czy nie na cykutę – C2H5OH), a także posiadłem na całe życie umiejętność dokonywania prawidłowej reakcji fermentacji i destylacji, co bardzo pomogło mi w pokonywaniu pewnych życiowych trudności, osobliwie w okresie kartkowym. Ale profesor Matysiak rozwinęła we mnie także ukryte zdolności aktorskie, konkretnie kabaretowe, zaś przygotowany przez nią duet operowy "Alka Lejcyk i ja" spowodował, że: 1) Alka została dyrektorem Estrady Lubelskiej, 2) ciężkie załamanie nerwowe u kol. kol. Pietrzaka i Stanisławskiego, 3) noga moja nie postała nigdy i nie postanie w jakimkolwiek teatrze operowym.

        Jak więc widać, jeśli tylko trzy nauczycielki i tylko przedmiotów ścisłych mogły wywołać tyle reperkusji wykładanymi przez się naukami, to wziąwszy pod uwagę liczebność grona nauczycielskiego w sławnym I Liceum im. Stefana Czarnieckiego, szkoła nasza wywarła niepomierny wpływ na życie narodu. A przecież i nauczyciele wiele korzystali od uczniów! Osobiście, wraz z kol. Tywańczukiem, przekonałem panią prof. Pośpiech, zwaną Rakietą, że nie miała racji biedna Zofia Nałkowska w "Granicy", skazując na potępienie i oblanie kwasem solnym panicza Ziembiewicza, który był niewinny i zrobił to, co każdy chłop w jego sytuacji powinien był zrobić, to znaczy dziecko służącej. To przecież profesor Pluta, który jakoś dziwnie nie miał ksywy, a uczący języka polskiego i propedeutyki filozofii, na moim przykładzie doszedł do wniosku, że należy starannie cerować skarpetki, gdy stwierdziwszy u mnie nieobecność kapci kazał mi spacerować w czasie przerwy po korytarzu wśród panienek w samych skarpetkach, w tym w jednej niestety, dziurawej! To przecież profesor Duch, który w ogóle nie potrzebował z takim nazwiskiem pseudonimu, dowiedział się o istnieniu w województwie koszalińskim niespotykanej wielkości tartaku na licencji kanadyjskiej, gdy niespodziewanie zapytał mnie o przemysł na tym nadmorskim terenie.

        A profesor Wróblewski, który myślał, że to ruszające się pod mikroskopem to pantofelek, gdy tymczasem były to robaki, zaś koleżanka Fituła osobiście zdjęła buty, by pokazać wstrząśniętemu nauczycielowi, jak wygląda pantofelek!? A profesor Sowiński. który chcąc nas uświadomić zaczął od kwiatuszków, a inna koleżanka wyszła z klasy mówiąc, że nie będzie słuchać takich świństw, poza tym ją mdliło, jak to w początkach ciąży? Pani Zofia Farbiszewska też była nieco zaskoczona, kiedy najlepsza w klasie uczennica powiedziała jej pewnym siebie głosem w czasie wizytacji, że rozbiorów Polski dokonały Prusy, Australia i Chiny – bo jej tak podpowiedzieliśmy złośliwie. Tak, że wymiana wiedzy i doświadczeń życiowych była zawsze obopólna i obydwie strony uzyskiwały z niej korzyści. Było bowiem zawsze Liceum im. Stefana Czarnieckiego ośrodkiem żywo fermentujących poglądów, hipotez, teorii i polem daleko niekiedy idących eksperymentów.

        Zaliczała się także zawsze uczelnia nasza do silnych centrów sportowych. Nie wspomnę już o profesorze Grabowskim, który poszedł gdzieś w rektory czy o znanych z małpich sztuczek, choć bladoskórych, koszykarzach Danielu i Morowie Starszym, a później Wolińskim i Jarmocu. Ale zawsze będę pamiętał o zmarnowanym talencie koleżanki Fituły, która w meczach piłki nożnej rozgrywanych gąbką w klasie na dużych przerwach wykazywała się nieprzeciętnym talentem bramkarskim. Została ona w końcu, jak Skłodowska-Curie, lekarzem od radu, bez którego można się przecież doskonale obyć, podczas gdy dobry bramkarz zawsze znajdzie dla siebie zastosowanie, jeżeli już nie w Polsce, to na Korsyce (vide casus Młynarczyk). W ogóle trzeba powiedzieć, że szkoła przygotowała nas do życia bardzo dobrze, a że społeczeństwo niekiedy opatrznie pokierowało naszym losem, to tylko wina losu i społeczeństwa.

        I niech teraz same żałują.

        Postarzeliśmy się (ja nie), wyłysieliśmy (ja nie), coś tam w tym życiu osiągnęliśmy (ja dwa zawały). Czyż nie mieli racji ci, którzy nam wtedy, w szkole, mówili, że to nasz najpiękniejszy okres? Że to się już "ne wrati"? Ano, zobaczymy na zjeździe, czy stać nas jeszcze na chwilę zabawy, na sztubackie figle i na chóralny śpiew. O ile się rozpoznamy, bez warkoczyków i fartuszków. Ja będę stał pod czaplą.

Marek Kasz