JÓZEF ZIĘBA

CZAS PRZEMIAN


        Czasy nie były najlepsze, a dziś, z perspektywy kilkudziesięciu lat można powiedzieć, że chyba wyjątkowo trudne dla normalnej szkolnej edukacji.

        Przybyliśmy do gimnazjum w dniu 1 września 1947 roku. Większość z nas po raz pierwszy poszła do szkoły, gdy na Polskę zaczęły spadać niemieckie bomby. Mieliśmy w pamięci sporo wojennych doświadczeń, ale i wielkie braki w zakresie elementarnej książkowej wiedzy. Każdy z nas posiadał własną ukryta tajemnicę, w jaki to niezwykły sposób udało się mu dotrzeć do pierwszej gimnazjalnej klasy. Należało mieć sporo odwagi, by z tak nikłym przygotowaniem rozpoczynać naukę w cieszącej się w Chełmie największym wówczas autorytetem średniej szkole. Nie było egzaminów wstępnych, więc wszyscy zostali przyjęci.

        Byliśmy dumni, że dostąpiliśmy zaszczytu chodzenia do gimnazjum, któremu patronował, jak przed wojną, hetman Stefan Czarniecki. Otoczony murem, ogrodami, boiskami i rozległym parkiem budynek szkoły z błyszczącą nad nim kopułą robił wrażenie niedostępnej dla zwykłych śmiertelników obwarowanej fortecy. Strzegli tego miejsca czuwający przy furcie starzy woźni, którzy natychmiast przepędzali usiłujących przedostać się tu intruzów z innych szkół. O autorytecie naszej średniej uczelni decydowali przede wszystkim starzy, ocaleli z kataklizmu wojny profesorowie z arystokratycznie dystyngowanym dyrektorem Marianem Lipskim.

        Rozpoczynał się już czwarty rok powojennej "normalnej" edukacji. Nie było więc żadnego powodu, by dostosowywać poziom wymagań do naszej niewiedzy. Traktowano nas normalnie, jak gimnazjalistów, ale czasy już się zmieniły.
Większość chłopaków z naszej czterdziestoosobowej klasy pochodziła ze wsi. Byli wśród nich i tacy, którzy jeszcze nie widzieli kolei. Wydało się to po wycieczce do Lublina zorganizowanej pod koniec roku, kiedy Wicek z przejęciem dzielił się na lekcji biologii swoimi wrażeniami z jazdy pociągiem.

        W naszej "Ia" znalazła się jeszcze jedna duża grupa "starych, szkolnych wygów". Profesor Kosiba nazywał ich "repeciuchy", a wyprowadzony z równowagi rozpoczynał sztorcówkę od: "ty repeciuchu śmierdzący". Dla "repeciuchów" nie miał wyrozumienia ani litości. Ta "doborowa" grupa obsadziła najbardziej "atrakcyjne" miejsca w rzędzie przy oknach. Wyrwani z pól, wygonów, glinianek, od rozbierania w Borku pocisków, w ten sposób podkreślali swoje umiłowanie wolności. Jak ptaki uwięzione w klatce tęsknie patrzyli przez okna, a wezwani do odpowiedzi, jakby przywołani z innego świata, nie mogli wykrztusić sensownie skleconego zdania.
        Niewiele pomagały dwóje i profesorskie gromy, niewiele też mogła zdziałać matczyna troska naszej wychowawczyni. Pani Zofia Książek na pierwszych lekcjach wychowawczych uczyła nas przede wszystkim uprzejmego ukłonu, który należało oddawać profesorom i dyrektorowi, a potem głośno czytała słuchaną z najwyższym skupieniem powieść Amicisa "Serce". Ukazany w niej świat niefrasobliwej, szlachetnej młodości jakże odmienny był od tego, utrwalonego w naszej pamięci. Świat wielkich humanistycznych ideałów wzbogacony szerokim wachlarzem teoretycznych wiadomości z trudem przylegał do skażonej wojną wyobraźni.

        Już przed końcem roku było wiadomo, że chyba połowa naszej klasy "legnie". Podobnie zapowiadało się w równoległej klasie "anglistów". Z obydwu tych klas w roku następnym utworzono jedną, ale stał się "cud", z pierwszej awansowaliśmy aż do klasy dziewiątej. Duch wielkich reform ogarniający cały kraj dotarł i do naszej szkoły. Jedno rozporządzenie władz oświatowych zredukowało ogólnokształcące wykształcenie z czterech lat nauki w gimnazjum i dwu w liceum do czterech najstarszych klas jedenastolatki.
        Najwięcej zamieszania z tego wynikło w klasach dziewiątych. Do dziewiątej awansowano nie tylko nas, ale i starszych kolegów, którzy w dawnym systemie powinni byli chodzić do klas trzecich i czwartych. Odróżniały nas tylko symbole. Klasy "młodsze" przy rzymskiej dziewiątce miały kolejne arabskie cyferki, a "starsze" literki. I tak nasza nazywała się teraz "IX-1", a równoległa "starsza" - "IXa". Dzieliła te klasy jeszcze jakaś różnica programów, ale w roku następnym miało się wszystko ujednolicić.
W okresie przejściowym poddano dziewięcioklasistów i tych "cyferkowych" i tych "literkowych" ostrej i bezwzględnej selekcji. W dniu rozdania świadectw w szkole zawrzało. Najbardziej pokrzywdzeni poczuli się "literkowi". Repetując spadali według dawnych obliczeń aż o dwie klasy. Większość z nich rezygnowała z dalszej ogólnokształcącej nauki i przechodziła do szkół zawodowych.

        Jak się okazało na początku nowego roku szkolnego, do dziesiątej oznaczonej literką "A" z dawnej naszej klasy dotarło zaledwie kilkunastu "niedobitków". Braki zostały uzupełnione z dawnych klas "literkowych". Teraz byliśmy już w zdecydowanej mniejszości, ale nikt nie śmiał wątpić, że jest to ta sama "nasza klasa".
Niewzruszonym filarem podtrzymującym tradycję i utrwalającym tożsamość była Wychowawczyni, nasza pani Zosia. Bez oporów przyjmowała pod swoje skrzydła coraz to nowych rozbitków. Nie wyróżniała "starych" i "nowych". W krótkim czasie wszyscy stawali się pełnoprawnymi członkami klasowej społeczności.
"Nie masz to jak "X A"! Każdy wszak tę klasę zna"... rozpoczynał zamieszczony w "Żądełku" pean na cześć naszej klasy przybyły po dwuletniej przerwie w nauce i po wielu młodzieńczych przygodach we Wrocławiu, ściągnięty na "rodzinne łono" i do szkoły, Wiesiek.

        Zosia nie szczędziła nam wychowawczo-matczynego ciepła i sprawiedliwej rodzicielskiej surowości. Fizycznie najkruchszą, wspierająca swoje chore nogi laską, co najmniej o głowę niższa od każdego z czterdziestu pozostających pod jej opieką dryblasów, potrafiła bez podnoszenia głosu, bez wymyślnych besztań, bez gróźb, jedynie swym przenikliwym wzrokiem rozhukaną i niesforną czeredę ujarzmić.
Nie wypadało robić jej głupich kawałów ani jak innym psorom przemyślnych złośliwości. Wagarowicze kajali się przed nią pełni żalu i skruchy, by po otrzymaniu stosownej reprymendy i macierzyńskiego "rozgrzeszenia" znów przy cieplejszych promieniach wiosennego słońca walić całymi grupami do Borku lub na okszowskie glinianki.

        Wraz z wprowadzeniem "wielkiej reformy" zmienił się wygląd szkoły, a właściwie wypełniających jej mury uczniów. Okrągłe, granatowe czapki z niebieskimi lub czerwonymi wypustkami, ozdobione znaczkiem przedstawiającym płonący kaganek wiedzy na tle rozłożonej książki, zastąpiły zielone z piastowskim orłem furażerki, a granatowe, z błyszczącymi metalowymi guzikami sukienne mundurki zamieniono na "espowskie" drelichy. Jednocześnie ściany klasy ozdobiły poglądowe plansze ze wzorami kabeka, erkaemu i pepeszy.
        Ta nagła "militaryzacja" szkoły była dalekim echem wielkiej polityki wprowadzającej świat w okres "zimnej wojny". Gdzieś tam na jego krańcach, w dalekiej Korei rozpoczęła się już wojna prawdziwa. Gazety pisały o realnym użyciu atomowej bomby. O tych międzynarodowych napięciach i wydarzeniach byliśmy dokładnie i na bieżąco poinformowani przygotowując cotygodniowe "prasówki".
Dla wzmocnienia naszej "bojowości" wieczorami zarządzano apele i mundurowe zbiórki. Na placu przed szkołą formowały się plutono-klasy i po złożeniu na sposób wojskowy raportów i po odbyciu przepisowej musztry z przetrenowaniem stosownych okrzyków wyruszaliśmy zwartych kolumnach ze śpiewem i skandowaniem na ulice miasta.
Po godzinie lub dwu ulicznych przemarszów pochód rozwiązywał się i wracaliśmy zmęczeni do domu. Wtedy dopiero siadało się do odrabiania lekcji.

        Lansowana wówczas teoria "wzmagania się walki klasowej" też odbiła się echem w społeczności naszej klasy. Ze względu na to, że większość chłopaków pochodziła ze wsi, podlegali oni presji sloganu: "w oparciu o biedniaka, w sojuszu ze średniakiem, walcz z kułakiem". Trudno zapomnieć przerażenia Adasia, "kułaciego syna", który spocony i zaczerwieniony po same uszy musiał publicznie odpowiadać na pytania kolejnej personalnej ankiety. Bardziej zaradni potrafili załatwić stosowne zaświadczenia o "małorolności' rodziców. Jeden tylko Adaś jako wyraz hańby wyciskał z siebie piętnaście ojcowskich hektarów. Ratowało go trochę to, że jego rodzice mieli ośmioro dzieci. Z czystego rachunku wynikało, że przy podziale majątku wszyscy stanął się biedniakami.

        Naturalnym odruchem na ciągłe presje i zagrożenia stawał się sztubacki żart, kpina i wisielczy humor oraz "zajączki" puszczane z lusterek do okien stojącego na wzgórzu poza dwoma obwarowaniami murów żeńskiego gimnazjum "Farbiszanek". Czasem dziewczęta odpowiadały na nasze świetlne sygnały. Innych kontaktów prawie nie było. Nie organizowano wspólnych zabaw w czasie karnawału. Pierwszym i ostatnim balem była studniówka. Okazywało się wówczas, że chłopaki, a i dużo dziewcząt nie potrafią tańczyć.
        Na co dzień musiały wystarczyć chłopakom "męskie" rozrywki, a więc: ćmienie w kiblu papierosów, wymykanie się na "Węgry", tj. wagary i uganianie się za piłką po jakże rozległych wówczas szkolnych boiskach.
Piłka dobra była wczesną jesienią i wiosną. Zimą zastępował ją pingpong i wielka namiętność owych czasów, cymbergaj. Do rozgrywek w cymbergaja używało się trzech drobnych monet, dwóch grzebieni i zwykłego szkolnego stolika, który przez wyrysowanie bramek stawał się cymbergajowym boiskiem. Zapaleńcy grali w cymbergaja na wszystkich przerwach, a najbardziej namiętni zawodnicy pozostawali dla zakończenia rozpoczętych meczy nawet po lekcjach. Nasza Wychowawczyni zatroskana nie tylko o stan szkolnych stolików, ale przede wszystkim o tracony w sposób bezmyślny czas, próbowała bez większego skutku z namiętnością tą walczyć. Jako doświadczony pedagog obrała w końcu najlepszą metodę, postanowiła przeczekać, aż się to nam znudzi.
Rzeczywiście, w klasie dziesiątej zainteresowanie cymbergajem znacznie opadło. Bardziej dojrzali zaczęli poważniej interesować się literaturą piękną, inni klasykami myśli społecznej. Ktoś nawet chwalił się, że studiuje "Kapitał" Karola Marksa. Na co dzień wiedzy z zakresu ekonomii politycznej uczyliśmy się z "Pogadanek ekonomicznych" Adama Schaffa i popularnych wykładów Włodzimierza Brusa.
Niektórzy lekturę tę traktowali bardzo serio, inni mniej. Cwaniacy i "cynicy" posługiwali się prawdziwymi lub wymyślanymi na poczekaniu niby zaczerpniętymi z tych dzieł cytatami. Sprawność posługiwania się odpowiednim cytatem decydowała o ocenie odpowiedzi. Do nielicznego zresztą grona cyników należał "Plaszczak", który nie nie tylko na każdym marginesie książki rysował wisielców, ale i sparafrazował bojowe hasło o atomach na: "w odpowiedzi na wodory, zagrywajmy sobie w sztory". Sztorami w ówczesnym języku uczniowskim nazywano karty. Grywano w nie dla rozrywki na nudnych lekcjach i na przerwach.

        To wszystko nie zaspokajało jeszcze naszych młodzieńczych temperamentów. Należało wymyśleć coś bardziej oryginalnego, co mogłoby się stać dobrą i skuteczną odtrutką. Tak się zrodziła myśl wydawania w naszej klasie własnego pisma. Własne pismo, ale nie przypominające zalecanych wówczas gazetek ściennych. Nalepiało się na nie wycięte z gazet ilustracje i długie, nudne artykuły. Oczywiście nikt tych gazetek nie czytał. Dostrzegało się je, gdy ktoś dorysował wyciętemu z gazety dostojnikowi brodę lub wąsy. Podejrzewano "Plaszczaka", ale nikt nie mógł mu tego przestępstwa udowodnić. Po dłuższym śledztwie i przesłuchaniach sprawa w końcu przyschła. Za karę zespołowo musieliśmy wykonać nową gazetkę z wklejonym jeszcze większym portretem, którego już nikt nie śmiał naruszyć.
        Własne pismo. Wzór podsunęli maturzyści, którzy wydawali pod ławką satyryczną "Osę". Były to dwie wyrwane z zeszytu kartki, a na nich wypisywano mniej lub bardziej dowcipne wierszyki, koleżeńskie przycinki i załatwiane klasowe porachunki. Właśnie taki charakter pisma najbardziej nam odpowiadał. Codzienne życie klasy dostarczało dużo zabawnych wydarzeń, które prosiły się, by je utrwalić. Dość mieliśmy wielkiej polityki, totalnych zagrożeń, drętwych prasówek, wzniosłych życiorysów, wojskowej musztry i wznoszonych okrzyków. Kpina, żart, groteska i zajmowanie się własnymi sprawami były chyba zdrowym objawem zbiorowej autoterapii.
        Na takim podłożu w 1950 roku w klasie dziesiątej "A" zaczęło ukazywać się "Żądełko". Opisałem jego charakter i zawartość w jednodniówce wydanej przy okazji poprzedniego szkolnego zjazdu. Zainteresowanych odsyłam do tego numeru.

        Po zakończeniu dziesiątej klasy nastąpiło nowe kolejne już "trzęsienie ziemi". W czasie wakacji dotarła do nas wiadomość, że do naszej szkoły mają być przeniesione "Farbiszanki". Początkowo nie chcieliśmy wierzyć, by od lat izolowane dwoma wysokimi murami szkoły od pierwszego września miały się znaleźć pod jednym dachem. Za tą wiadomością dotarła druga. Nasz stary Dyro został usunięty ze swego stanowiska. Zbulwersowała nas jeszcze bardziej ta nowa wiadomość, bo dyrektor Marian Lipski był postacią wielce szacowną i powszechnie szanowaną. Znane były jego niekwestionowane dla Gimnazjum i Liceum im. Stefana Czarnieckiego zasługi. Uważaliśmy go za wysoki symbol godności naszej szkoły. To on bezpośrednio po wyzwoleniu zebrał całe grono profesorskie i rozproszony personel szkolny, zarządził nabór uczniów i już we wrześniu 1944 roku bez żadnej dotacji rozpoczął po pięciu latach przerwy normalną gimnazjalną naukę. Bez uciekania się do drastycznych środków potrafił zaprowadzić i utrzymać w zdewastowanym budynku porządek. Wyposażył szkołę w meble i niezbędne pomoce naukowe. Wśród obarczonej doświadczeniami wojny młodzieży zaszczepił szacunek dla grona profesorów i szkoły oraz pobudził żądzę zdobywania wiedzy. Poprzez systematyczne hospitacje lekcji troszczył się o wysoki poziom nauczania.
        Dowiedziawszy się o wyjeździe Dyrektora chcieliśmy go w jakiś sposób na dworcu pożegnać, ale ktoś uprzedził nas, by tego nie robić, gdyż pan Lipski prosił, by nie urządzać w związku z jego odjazdem żadnej manifestacji.
        Z daleka patrzyliśmy, jak wsiadł do warszawskiego pociągu i było nam głupio. Czuliśmy, że dzieje się temu zacnemu człowiekowi straszna krzywda. Odjechał z małą walizka, bez symbolicznej wiązanki kwiatów, bez słowa pożegnania i wdzięczności.

        Do chwili obecnej czuję, że miasto, szkoła i my, którzyśmy Go znali, mamy wobec Dyrektora Lipskiego ciągle nie spłacony dług. Może przy okazji obecnej siedemdziesiątej rocznicy utworzenia szkoły i koleżeńskiego Zjazdu podjąć zobowiązanie upamiętnienia Jego zasług przez wmurowanie pamiątkowej tablicy?
        Po wyjeździe dyrektora Lipskiego zrozumieliśmy, że zamknął się ten "przedwojenny" okres tradycji w życiu naszej Szkoły.

        Od września staliśmy się maturzystami, ale znowu w jakżeż zmienionych warunkach. W pierwszych dniach wobec stłoczenia w jednym budynku dwu szkół wytworzyła się trudna do opanowania sytuacja. 

        Przed ósmą u drzwi wejściowych zbierał się tłum dziewcząt i chłopców. Na schodach powstawały trochę sztucznie przez niektórych wywoływane korki. W tłoku trzeszczały żebra. Co chwilę wybuchały młodzieńcze okrzyki i śmiechy przeplatane piskiem przyciskanych do barierek i poręczy dziewcząt. Zabrakło wody. Zamknięto sanitariaty. Przed jedną stojącą na wolnym powietrzu "sławojką" ustawiały się długie kolejki. Rozpoczęło się opróżnianie i w pośpiechu remontowanie wszystkich zapomnianych składzików i wykorzystywanych pomieszczeń. Pozostały po prawosławnym seminarium duchownym księgozbiór przenosiliśmy na strych odkrywając przy okazji jego mroczne i tajemnicze zakamarki.
   
     Bałagan i rozprężenie rosło, bo nie czuło się dawnej, dyrektorskiej ręki. Nowy Dyro zupełnie nie potrafił sobie z tym wszystkim poradzić, zwłaszcza że wyczuwał wokół siebie mur nieufności i niechęci. Jego gromki głos ginął w huczącej wrzawie i wśród przelewających się po schodach i korytarzach tłumów.
        Z nami maturzystami, usiłował Nowy Dyro nawiązać bezpośredni, koleżeński kontakt, nawet próbował nauczyć się gry w cymbergaja, ale myśmy byli przyzwyczajeni do godnego dystansu dzielącego dyrektora od uczniów i nowego stylu bycia nie chcieliśmy akceptować.

        Gdy częściowo chaos w szkole został opanowany, zaniepokojono maturzystów nową, dla niektórych ponętna propozycją. Z inicjatywy Dyrektora czy władz oświatowych utworzono tzw. klasę "pedagogizującą". Po jej ukończeniu absolwenci otrzymywali dyplomy kwalifikowanych nauczycieli i zapewnione miejsce pracy. Wielu skorzystało z nadarzającej się okazji. Znowu odpłynęło od nas kilku dawnych kolegów. Z pierwszej "A" pozostało już nas tylko siedmiu, ale ciągle byliśmy przekonani, że jest ta sama "nasza klasa", chociaż i ta pewność na krótko została zachwiana.
        Z czyjejś tam inicjatywy zaczęto organizować szkolne "masówki", na których publicznie "rozliczano" nie tylko uczniów, ale i profesorów. Na jednej z takich "masówek" napadnięto na naszą Zosię, zarzucając jej, że na lekcjach poświęconych Młodej Polsce za wiele mówi się o sztuce dla sztuki, a za mało o nurcie rewolucyjnym w dziełach ówczesnej literatury. Wobec tak bzdurnych zarzutów musieliśmy jej bronić. Wkrótce pozbawiono nas jej wychowawstwa.
        Nową wychowawczynię traktowaliśmy jako osobę urzędową, a ze wszystkimi problemami i tak zwracaliśmy się do naszej pani Zosi. W końcu cofnięto nierozważną decyzję.

        Dokonujące się w szkole reformy i zmiany przechodziły już trochę obok nas urzeczonych i oczarowanych pięknymi "Farbiszankami". Huczał w nas głos rozbudzonego serca. Wobec tego głosu bladły i malały wszystkie kłopoty i troski. Poza tym wydawaliśmy w dalszym ciągu "Żądełko", na łamach którego wyżywały się plastyczne i literackie klasowe talenty. Załatwiano tu również doraźne koleżeńskie porachunki.
        Po licznych sercowych i innych tarapatach z niefortunną wyprawą na strych feralnej trzynastki zakończoną zawieszeniem przez przeszło tydzień w prawach uczniów, (poza jednym kolegą, który doznał przedmaturalnego stresu i uciekł ze szkoły) wszyscy zdali maturę.

        Z naszej siódemki wszyscy ukończyli wyższe studia. Dwu skończyło prawo, dwu historię sztuki, jeden został inżynierem górnictwa, jeden statystykiem i jeden polonistą. Dwu z nich uzyskało doktoraty w swojej specjalności.
Dziwne, ale kiedy spotykamy się i wracamy do tamtych chyba dość trudnych lat, wspominamy je jako beztroskie i najlepsze w naszym życiu.

Józef Zięba