WŁADYSŁAW ADAM PLUTA
Z MISJĄ DO CZARNCY
Było późne popołudnie 23 września
1965 roku. Od dłuższego już czasu siedziałem nad słowem wstępnym do "Luźnych
kartek", jednodniówki przygotowywanej na Zjazd czarniecczyków, i zmagałem się z
oporną materią słowa, ale poza nagłówkiem "Drogi czytelniku..." nie zdołałem,
jak dotychczas, nic napisać. Byłem znużony i bez polotu, a na wstęp czekali
zecerzy "Zwierciadła". Nagle z zamyślenia wyrwał mnie ostry dzwonek
telefoniczny. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem apodyktyczne słowa mecenasa
Hermana Sawickiego:
- Panie profesorze, proszę natychmiast przyjść do szkoły.
Mamy dla pana specjalne zadanie!
- Jakie? - zapytałem zniecierpliwiony i
zaskoczony zarazem.
- Dowie się pan wszystkiego na miejscu. Czekamy! - padła
odpowiedź, nie znosząca sprzeciwu.
- Zaraz idę - odparłem i odłożyłem
słuchawkę.
- Czego, u licha, mogą ode mnie chcieć - rozmyślałem, wkładając
płaszcz i przekręcając klucz w drzwiach mieszkania.
W kancelarii liceum
siedziało całe prezydium Komitetu Zjazdowego. Po przywitaniu się usiadłem i
badawczo patrzyłem w oczy prezesa Sawickiego. Panowało przedłużające się
milczenie. Wreszcie mecenas Sawicki przemówił:
- Prezydium postanowiło w
przeddzień Zjazdu, dla uczczenia trzechsetnej rocznicy śmierci Patrona naszej
szkoły, wysłać delegację do Czarncy, gniazda rodowego Stefana Czarnieckiego,
która u stóp jego sarkofagu w tamtejszym kościele złoży wieniec w imieniu
wszystkich czarniecczyków. Pan tą misją pokieruje. Delegację wybierze pan wespół
z dyrektorem Mrożkiewiczem spośród uczennic i uczniów, którzy są godni tego
zadania. Wieniec już jest zamówiony u pani Żarnowskiej. Będzie gotowy jutro
przed piąta rano. Przed apteką przy ulicy Lenina będzie oczekiwała na was
"nyska" Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Chełmie. Również przyjdzie was
pożegnać Kazimierz Janczykowski. On podobną misja kierował w 1935 roku. Udzieli
panu niezbędnych informacji. Sądzimy, że pana ta wiadomość ucieszyła - skończył
swój "rozkaz" mecenas.
- Raczej tak - odparłem sceptycznie i, żegnając się,
wyszedłem z kancelarii. Pana dyrektora Mrożkiewicza nie było w gabinecie, więc
podszedłem do drzwi prywatnego mieszkania na parterze szkoły i zapukałem.
Usłyszałem jazgocący szczek Misia i słowa dyrektora, strofującego go, by był
cicho. Drzwi się otworzyły i po krótkim "Dzień dobry" zostałem zaproszony na
salony dyrektorskie. Krótko wyjaśniłem cel wizyty i oczekiwałem odpowiedzi.
Dyrektor się zamyślił i sam do siebie rzekł: - Dlaczego ten pomysł dopiero dziś
im się narodził... Nikt mi o niczym tego rodzaju nie mówił. Skąd o tej porze
wytrzasnąć im delegację?... Twarz dyrektora spoważniała, w oczach pojawiły się
iskierki irytacji. Zapadło milczenie. Mnie także nie było wesoło. Wreszcie
dyrektor wyprostował się w krześle i, patrząc na mnie badawczo, powiedział:
-
Panie Władysławie, niech pan weźmie dwie dziewczyny i chłopaka do wieńca z koła
polonistycznego. Pan swoich uczniów zna najlepiej. To muszą być przede wszystkim
osoby z otwartymi głowami, bo ich czeka później rzecz najtrudniejsza - przekazać
meldunek Zjazdowi z tej, jak to mówi mecenas, misji... I jeszcze jedno -
dopowiedział dyrektor - niech pan weźmie syna mecenasa... On jest dobrym
fotografem. Wstałem i, żegnając się z dyrektorem, usłyszałem na odchodnem:
-
Powodzenia, panie Władysławie. Niech się wam ta misja uda jak najlepiej...
-
Dziękuję, panie dyrektorze... - odrzekłem i wyszedłem. Udałem się na pierwsze
piętro, otworzyłem drzwi pracowni polonistycznej i rozpocząłem deliberację:
-
Kogo wziąć do tej Czarncy... Że też ciągle sam muszę decydować.
Ale nie było
czasu na medytacje. Trzeba było działać. Postanowiłem zabrać do Czarncy Ankę
Płaczkiewicz, Elżbietę Zejdler, Zbyszka Krzywickiego i jako fotoreportera -
Krzyśka Sawickiego. A potem telefony, gońcy i o siedemnastej już wszyscy byli w
pracowni polonistycznej. Wszyscy oczywiście zaskoczeni i zdziwieni faktem ich
nagłego wezwania do szkoły. Krótko wyjaśniłem cel misji, zarządziłem
przygotowanie strojów galowych na jutrzejszy wyjazd i zbiórkę przed apteką na
godzinę piątą rano. Wróciłem do domu i chwyciwszy wiatr w żagle spłodziłem słowo
wstępne do "Luźnych kartek" i zaniosłem je do "Zwierciadła".
Sen miałem
płytki... Ciągle się budziłem... O świcie wstałem i rozpocząłem przygotowania do
podróży. Przed piątą już byłem przed apteką. Czekała na mnie delegacja. Wszyscy
w granatowych strojach. Na rękawach nowiutkie tarcze. Na głowach bordowe
rogatywki. Ogarnąłem ich ramionami i szepnąłem wzruszony:
- Wspaniale
wyglądacie, moi kochani... Twarze pokraśniały z zadowolenia, uśmiechy zagościły
na ustach. Pojawił się profesor Janczykowski w swoim nieśmiertelnym płaszczu
wędrowca. Gromkie przywitanie rozjaśniło jego twarz. Ręką potarł łysinę i po
chwili namysłu powiedział:
- Chętnie bym z wami pojechał, ale już nie te lata
na taką wyprawę... Ale jedźcie, moi drodzy... Patronowi się nie odmawia.
- A
gdzie ta Czarnca, panie profesorze... - nagle zapytałem - jak do niej
dojechać?
Profesor zamknął oczy, zamyślił się i długo milczał. Znów nerwowo
potarł dłonią łysinę. Wreszcie zaczął mówić półgłosem:
- To gdzieś między
Kielcami a Częstochową... Jedźcie do Kielc, a tam, w oddziale PTTK, koledzy wam
udzielą dalszych informacji.
Nareszcie nadjechała "nyska". Kierowca wysiadł z
szoferki i na nasz widok zirytowanym głosem syknął:
- To wszyscy chcą ze mną
jechać? Miały być tylko dwie osoby. Więcej nie zabiorę, koła mi się "rozchodzą".
Odszedł i kucnął z tyłu "nyski" oglądając stan kół. Zmartwił mnie nieoczekiwany
werdykt kierowcy. Kogo zostawić - myślałem.
- Panie profesorze, co robić? -
zapytałem pana Kazimierza.
- Pojedzie, pojedzie i wszystkich was zabierze -
pocieszał nas profesor.
Wysłałem chłopców, by przerwać grobowe milczenie, po
wieniec, sam również kucnąłem koło kierowcy i nieśmiało zapytałem:
- No, jak
się te koła sprawują, szefie... Jeszcze się bardziej "rozeszły" czy bez
zmian?
Spojrzał na mnie złym wzrokiem, wstał i wsiadł do kabiny, zatrzaskując
z hukiem drzwiczki.
- Przynajmniej drzwi mu się nie "rozchodzą" - zauważył
ironicznie profesor Janczykowski.
Wrócili Zbyszek i Krzysiek z wieńcem.
Delikatnie położyli go na podłodze samochodu. Płonęły czerwone goździki obok
anielsko białych. Zapachniało w "nysce" lasem. Profesor nadbiegł z konewką wody
i, wstawiając ją do samochodu, przykazał:
- Polewajcie je, kochani, co pewien
czas, żeby były świeże na sarkofagu Hetmana.
Wsiedliśmy. Ja z duszą na
ramieniu obok kierowcy.
- Ruszamy? - zapytałem delikatnie.
- Pan tu szef -
warknął kierowca i włączył motor. Profesor wzniósł rękę w geście pożegnania.
Samochód ruszył w kierunku Kielc, miasta młodości Stefana Żeromskiego.
- Jak
Kielce nazwał Żeromski? - zapytałem, dla przerwania przygnębiającego milczenia,
swoją gromadkę.
- Klerykowem - odpowiedzieli chóralnie i zaraz zrobiło się
weselej, choć marsowa zmarszczka nadal nie schodziła z czoła naszego pana
kierowcy.
Droga do Kielc się dłużyła. Zrobił się upalny słoneczny dzień. W
samochodzie było coraz duszniej. Zbyszek co pewien czas zraszał goździki i
jedlinę wieńca. Co trzydzieści kilometrów kierowca zatrzymywał "nyskę" i
wychodził sprawdzić koła. Wracał milczący i jechaliśmy dalej. Koło południa na
poboczu odczytaliśmy na ogromnej planszy napis: Witamy w Kielcach.
Z pół
godziny szukaliśmy oddziału PTTK, krążąc bezskutecznie po ulicach miasta.
Wreszcie znaleźliśmy. Przyjęto nas bardzo sympatycznie. Kazano nam jechać do
Włoszczowej. A stamtąd - mówiono - jeszcze dwadzieścia kilometrów i będziecie w
Czarncy. We Włoszczowej każdy nam powie, jak się do niej jedzie.
We
Włoszczowej zamówiłem obiad na godzinę szesnastą i po rozmowie z przygodnie
spotkanym mieszkańcem miasteczka ruszyliśmy do gniazda rodowego naszego
Patrona.
Nieoczekiwanie na horyzoncie ujrzeliśmy strzelające z koron drzew -
wieże kościoła. Wjeżdżamy do Czarncy. Mała jakaś, ale swojska. Jedziemy w
kierunku kościoła, wokół którego rosną sędziwe i rozłożyste lipy. Wszędzie
rozstawione stragany kramarskie. Gwarno i ludno.
- To pewnie odpust - myślę,
bo atmosfera iście rejowska. Strzelają korkowce, ktoś zachwala rurki z kremem,
są i "lody dla panny młodej", zawodzą fujarki, popiskują trąbki. Stawiamy
"nyskę" pod wolną lipą i pytamy obwieszoną szkaplerzami i z różańcem w ręku
starowinkę:
- Co to za święto w Czarncy, babciu?
- A dyć odpust u nas, na
świętą Zytę - odpowiedziała z godnością babcia.
- To patronka służących, ale
dziś już są tylko "pomoce" domowe - dopowiadam do informacji staruszki.
- Że
co? - wyraża zdziwienie nasza pierwsza rozmówczyni w Czarncy.
Przekazuję
młodzieży nie oddalać się zbytnio od samochodu, a sam idę na plebanię, by
poprosić proboszcza o zezwolenie na uroczystość w kościele. Drzwi plebanii
zamknięte na głucho. Zastanawiam się, co robić dalej. Opuszczam ganek plebanii i
kieruję się ku furtce, przy której zatrzymuje się siostra w białym kornecie.
Kłaniam się, pozdrawiam staropolskim "Pochwalony...".
- Siostro, jak się
dostać do księdza proboszcza? - pytam błagalnie, wyjaśniając jednocześnie
krótko, po co przyjechałem do Czarncy.
- Musi pan udać się do kuchni. Tam
urzęduje dziś siostra Rozalia. U proboszcza gości biskup... Ale może znajdzie
dla pana wielebny ksiądz chwilę czasu...
Serdecznie dziękuję spolegliwej
siostrze za radę i od tyłu plebanii wchodzę do kuchni. Zapachy jak u Wierzynka w
Krakowie. Krzątanina kobiet, a wśród nich górująca sylwetka siostry też w białym
kornecie. Mówię głośno "Pochwalony" i pytam, czy mogę prosić Siostrę Rozalię o
krótka rozmowę. Wszystkie twarze kobiet obracają się w moją stronę i same
zamierają w nagłym bezruchu. Podchodzi do mnie siostra Rozalia. Kłaniamy się
sobie nawzajem. Krótko referuję cel i charakter naszej misji i proszę, by
ułatwiła mi rozmowę z proboszczem.
- Spróbuję - szepnęła dobrotliwie i
zniknęła w drzwiach wewnętrznych.
Za chwilę staje w nich ksiądz proboszcz i
wychodzi mi naprzeciw. Wita się ze mną serdecznie, chwali zbożny cel, bo wie już
o nas wszystko od siostry Rozalii, i wreszcie konkluduje:
- Synu, ja mam
biskupa, więc muszę być na posterunku, ale ksiądz wikary jest młody, energiczny,
on ci pomoże zorganizować uroczystość.
Żegnamy się i za parę minut już witam
się z wikariuszem. Opuszczamy kuchnię i w ogrodzie omawiamy charakter
uroczystości. Wysyłam przygodnie spotkanego chłopca po organistę, a sami idziemy
w kierunku kościoła, zatrzymując się przy samochodzie, gdzie oczekuje nas
zdyscyplinowana delegacja. Krótko ustalamy szczegóły porządku uroczystości.
Dołącza do nas organista. Dyskutujemy, co zagra na organach i
kiedy.
Wchodzimy do kościoła fundacji naszego patrona. Wita nas przyjemny
chłód. Świątynia jest jednonawowa, ale przestronna i jasna. Po prawej stronie
nawy, blisko głównego ołtarza, piękny marmurowy sarkofag, odsłonięty w 1939 roku
przez marszałka Rydza-Śmigłego w czterysta pięćdziesiątą rocznicę urodzin
Hetmana. Nad nami wspaniała płaskorzeźba z wizerunkiem Stefana
Czarnieckiego.
Nagle kościół rozjaśniają zapalone żyrandole. Do pustej przed
chwilą nawy napływają ciekawi odpustowicze. Zaczyna szumieć napęd elektryczny
organów. Delegacja ustawia się z wieńcem twarzą do sarkofagu. Staję przed
balustradą, oddzielającą prezbiterium od nawy, i mówię wzruszonym głosem o
cnotach rycerskich naszego szkolnego Patrona, kończąc swoje przemówienie
rozkazem:
- Delegacja I Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Czarnieckiego w
Chełmie, w trzechsetną rocznicę śmierci hetmana polnego Stefana Czarnieckiego,
złożyć wieniec u stóp jego sarkofagu i zaciągnąć wartę honorową.
Wzbijają się
pod kościelne sklepienie akordy organowe i łączą się w melodyjny wieniec
patetycznej pieśni "Gaude Mater, Polonia". W rytm tej dostojnej melodii
delegacja zbliża się powoli do sarkofagu. Składa wieniec z biało-czerwonych
goździków u jego stóp. Kłania się prochom Patrona i staje na baczność,
zaciągając honorową wartę po obu stronach sarkofagu. Ksiądz wikariusz intonuje
mocnym głosem "Boże, coś Polskę..." Wspierają go organy i zebrani mieszkańcy
Czarncy. Mnie dławi wzruszenie i czuję łzy na policzkach. Milkną organy...
cichnie śpiew. Delegacja schodzi z honorowej warty i żegna głębokim ukłonem
swego szkolnego Patrona. Uroczystość zakończona.
Dziekuję serdecznie za pomoc
księdzu wikariuszowi. Jest także wzruszony i mówi szeptem, że sam kocha naszego
patrona. Prowadzi nas schodami na chór, ogromnym kluczem otwiera boczne drzwi i
wprowadza do małej salki o gotyckim sklepieniu. W gablotach leżą pamiątki po
Stefanie Czarnieckim, a w wielkiej księdze oglądamy zdjęcia i wycinki prasowe z
uroczystości odsłonięcia sarkofagu w 1939 roku na kilka miesięcy przed
tragicznym Wrześniem. Wszyscy zapisują, co jest godne zapamiętania. Schodzimy z
chóru. Żegnamy naszego cicerone w sutannie i odjeżdżamy na obiad do Włoszczowej.
Obiad był wspaniały, a może tylko tak nam się wydawało?
Przed nami szmat
drogi, a jutro Zjazd. Kierowca nareszcie w dobrym humorze. Wzruszyła go
uroczystość.
- Warto było przyjechać... mówi z powagą.
- A koła wytrzymają
w drodze do Chełma - pytam podchwytliwie.
- Muszą, panie - odpowiada z
uśmiechem i zapuszcza motor.
- Czarniecki nam przewodzi, więc koła się jego
słuchają - wtrąca się Zbyszek. Wszyscy wybuchają perlistym śmiechem. Kierowca
także.
W drodze powrotnej redagujemy meldunek, jaki złożymy Zjazdowi. Anka
Płaczkiewicz została jednogłośnie obdarzona tym zaszczytem. Trochę się wymawia,
że jest najmłodsza, ale czuję, iż jest szczęśliwa. Do Chełma docieramy o wpół do
trzeciej nad ranem. Kierowca rozwozi nas do domów, a ja na pożegnanie zapraszam
go na Zjazd.
- Dziękuję - szepcze wyraźnie wzruszony.
Dzień 25 września
jest piękny, ciepły i słoneczny, prawdziwie wiosenny. Cały dziedziniec
zamieniony w wielką widownię. Jedni siedzą na krzesłach, inni stoją wokół czapli
pod kasztanami. Nad podium góruje wielki portret Stefana Czarnieckiego. Stoję
obok ze swoją delegacją do Czarncy. Pada komenda: Baczność! Z drzwi frontowych
gmachu szkolnego wychodzi poczet ze sztandarem, co "płonie jak czerwony mak".
Wszyscy zwracają głowy w jego kierunku. Już jest na podium obok portretu
hetmańskiego.
Trzeci Zjazd czarniecczyków otwiera prezes Komitetu Zjazdowego
- mecenas Herman Sawicki. Prosi delegację z Czarncy na podium. Wchodzą i stają
przy trybunie. Anka Płaczkiewicz podchodzi do mikrofonu i składa Zjazdowi
meldunek z misji do Czarncy. Kiedy kończy słowami: "Dziś w Czarncy płoną
czerwone goździki połączone z bielą jak serca wszystkich czarniecczyków miłością
do Hetmana i Polski, jak krew na naszym sztandarze..." wszyscy wstają, zrywa się
burza oklasków. Rozlega się hymn narodowy "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my
żyjemy...", grany przez orkiestrę wojskową. Wszyscy zamierają w bezruchu. Ja
także...
- Misja skończona - myślę w duchu - warta była trudu. Niech
zaowocuje następną...
Władysław Adam Pluta