WALDEMAR MICHALSKI

Szkoło, szkoło, gdy cię wspominam...


                       Działo się to dawno, bardzo dawno temu, w latach 1952-1956, kiedy dyrektorami sławetnego Państwowego Liceum i Gimnazjum im. Stefana Czarnieckiego w Chełmie byli Antoni Rubaj a następnie Stanisław Karczmarzyk. Wówczas mistrzami (moimi) języka polskiego byli prof. Zofia Książek i prof. Marian Góra, a "olej do głowy" nalewał "koniom bożym" prof. Michał Kińczyk - wytrawny łacinnik i spartanin z ducha i ciała. Fizyczne tajemnice tego świata, w zakazanych piwnicznych pracowniach, odkrywała prof. Irena Stanisławska, a sekundował jej za ścianą alchemik z postury lecz anioł z serca prof. Teofil Sosnowski. Tangensy i cotangensy uczyła wyprowadzać w pole (tablicy) prof. Józefa Migielska, zaś nasz wspaniały mistrz i ojciec, wiecznie młody, choć zupełnie łysy (jak przysłowiowy "Globus" - Panie, odpuść nam to przezwisko!) Kazimierz Janczykowski wypuszczał się z "bandą źrebaków" na poleskie błota i ostępy między Łęczną a Włodawą. Uczyli tu wówczas, także niezapomniani, prof. Jan Wasilewski (rusycysta z potrzeby), prof. Alfred Wróblewski (biolog), prof. prof. Maria i Zofia Farbiszewskie (francuski, historia), prof. Franciszek Duch ("dobry czy zły, ale zawsze prawdziwy" - geograf), prof. Stanisław Taboł (historyk, ten miał skaranie boskie z nami osłami), prof. Witold Fałkowski (wf - nie wiem, dlaczego "Bazylim" przezwany, wprawił nas w sztukę strzelania ostrą amunicją - to prawdziwy cud boski, że nikt nikogo nie przedziurawił!). Ich twarze ciągle widzę przed sobą, choć nazwiska zaciera już czas...

                       Oj, były to lata! Można by o nich nieskończenie. Czuło się już w powietrzu odwilż, październikową wiosnę. Ojcowie spokojnie wracali do domów. Byliśmy młodzi, i nie byliśmy ani głusi, ani ślepi. Ale oto dzwonek przywołuje do postawy uczniowskiej. Wchodzimy więc do klasy, tak to chyba tu 26 listopada 1954 r., na lekcji fizyki napisałem... pierwszy wiersz. Profesor Stanisławska sokolim wzrokiem wypatrzyła ten niecny uczynek - byłem zdruzgotany. Oczekiwałem najgorszych konsekwencji - miała serdecznie złośliwy język i dość szeroką skalę możliowości w dzienniku. Pocieszałem się faktem, że wiersz był na temat aktualnie przeprowadzanego doświadczenia: "w koło jądra elektron lata" - co za szczęście, że nie był to sonet do mojej Laury, jasnowłosej blondynki, kochałem ją bez wzajemności, jak przystało na autentycznego poetę.

                  Kilkadziesiąt wierszy szkolnych rozproszył czas. Był dla nich tolerancyjny profesor Góra - o, to było coś więcej niz pochwała! Pozostała w mi pamięci pewna scenka: oto spotkaliśmy się kiedyś w gabinecie szkolnej higienistki - Profesor do młodej blondynki w białym fartuchu: "Wie Pani on chce zostać poetą, tylko że nie chce się uczyć" - Do mnie: "Musisz pamiętać, że Mickiewicz i inni wiele lat poświęcili nauce, zanim zaczęli pisać, tak, tak, czytaj, dużo czytaj, ucz się... mieć zdolności to nie wszystko". Już wtedy w największej skrytości marzyłem o polonistyce.
Mój szkolny debiut prozatorski miał charakter bardziej oficjalny. Otrzymaliśmy zadanie domowe - temat raczej dowolny: "najciekawsze wydarzenie w moim życiu". Opisałem spotkanie z Arkadym Fiedlerem w pociągu, między Otwockiem a Warszawą. Wówczas już znałem wszystkie książki Fiedlera. Marzyłem o dalekich wyprawach. Jego podróże były moimi wyprawami. Chciałem koniecznie spotkać się z Fiedlerem, miałem wiele pytań, spodziewałem się wielu ciekawych odpowiedzi. I stało się wszystko w mojej wyobraźni. Z wypracowania dostałem ocenę bardzo dobrą. Wszyscy zazdrościli mi tej interesującej przygody. W tajemnicy utrzymywałem fakt, że nigdy do takiego spotkania nie doszło a opisane wydarzenie było tylko plonem mojej wyobraźni.

                        Zostałem redaktorem klasowej ("XI a") ściennej gazetki pn. "Błyskawica" - pisałem do niej różne teksty, poważne i ucieszne, prozą i wierszem (wszystkie anonimowo). Wówczas jednak największą moją namiętnością było czytanie. Czytałem w każdej wolnej chwili opublikowane wówczas trzy opasłe tomy "Dzienników" Żeromskiego (ukazaly się w 30-tą rocznicę śmierci pisarza). Nigdy bardziej nie pasjonował mnie Szekspir - Hamlet i Otello śnili mi się po nocach. Sprzedałem łyżwy - kupiłem Mickiewicza. To było święto! Szesnastotomowe, brązowożółte wydanie "Dzieł" Adama Mickiewicza (w setną rocznicę śmierci poety) było prawdziwym skarbem mojego księgozbioru a Inwokacja do "Pana Tadeusza" stała się codzienną modlitwą. Zamówiłem pieczątkę - mój pierwszy "Ex libris" i zachłannie stemplowałem książki, miałem ich już wcale pokaźną oszkloną biblioteczną szafkę.

                        Rok 1955 był uroczyście obchodzonym w całym kraju Rokiem Adama Mickiewicza. Już 16 listopada o godz. 18.30 rozpoczęła się w naszym Liceum akademia z okazji setnej rocznicy śmierci poety. W programie akademii były m.in. deklamacje, śpiewy (pieśni filaretów) a przede wszystkim wystawienie "własnymi siłami" drugiej części "Dziadów". Akademia odbywała się w dawnej kaplicy, obecnie zamienionej na aulę, "Dziady" miały więc prawie naturalną scenerię. Reżyserował prof. Marian Góra. Aktorami byli wybrani uczniowie klas jedenastych (maturalnych), a było tych klas wówcza cztery. "Dziady" były naszym dużym scenicznym sukcesem. Wystawialiśmy je 15 razy, także poza szkołą, m.in. w dawnym Miejskim i Powiatowym Domu Kultury przy ulicy Lubelskiej 2. Uroczystość rocznicowa miała jeszcze "drugi plan": otóż zajęliśmy wówczas jako szkoła II miejsce w województwie lubelskim pod względem wyników (stopni) nauczania. Dyrektor Karczmarzyk, zawsze "szorstki" i traktujący nas bardzo "z góry", chyba w tym dniu był wreszcie zadowolony. Miał wśród gości wielu dyrektorów innych szkół, inspektorów i wizytatorów, "przedstawicieli władz", zaproszonych ludzi z miasta. Byliśmy jedną z największych szkół ogólnokształcących w Polsce. Jako kronikarz "Błyskawicy" notowałem: 1230 uczniów, 34 osoby osoby grona nauczycielskiego, samych klas licealnych 15 (ósmych - 3, dziewiątych - 4, dziesiątych - 4 i jedenastych - 4). To była potęga nie tylko na boisku...

                   Miasto w niedzielne popołudniu było nasze (na deptaku! - ulica Lubelska). Dyrektor Karczmarzyk, niczym dzisiejszy telwizyjny Kojak, z podniesionym kołnierzem granatowej jesionki i szarym kapeluszem - "pilśniakiem" osadzonym głęboko na uszach i oczach, siejąc postrach, lustrował "szwendających się", niechby tylko ktoś spróbował zapalić papierosa, lub pozostać na ulicy dłużej niż czas dozwolony (do zmroku) - wyrzucał ze szkoły często i gęsto, ale też przyjmował z powrotem chętnie, jednak pod warunkiem, że się przyszło z rodzicem i obiecało solenną poprawę... Doświadczyłem to przynajmniej trzy razy w klasie maturalnej - dobrze, że na maturze nie było stopnia ze sprawowania.
W klasie "XI a" stanowiliśmy kolektyw dość zróżnicowany: ci z Pilichonek tradycyjnie byli gołębiarzami, ci z miasta nadrabiali inteligencją wyniesioną z domu, pozostali, z okolicznych wiosek, mieszkali w internacie, byli niezwykle pracowici i zawsze do lekcji przygotowani. Gdzie są chłopcy z tamtych lat: Zbigniew Babijczuk, Witold Babulski, Krzystof Dubicki, Piotr Janik, Stefan Czerniej, Wojciech Kautsch, Edward Kuźmicz, Jurek Kulesza, Witold Kot, Tadeusz Patyra, Henryk Sereda, Kazimierz Sowiński, Zbigniew Sitarz, Albin Winiarski, Zdzisław Troć, Jerzy Sztanke, Zbigniew Włodarski... Gdzie te dziewczyny - choć grały nam na nerwach i nosach - jaki smutny byłby bez nich świat tamtych lat: Urszula Babijczuk, Wanda Bator, Stefania Czyżewska, Elżbieta Dubicka, Jadwiga Gusławska, Elżbieta Marszałek, Teresa Nesterowicz, Danuta Smutek, Krystyna Tomaszczuk, Teresa Winniczuk, Wanda Winiarska, Bogusława Wilhelm... Jeszcze w czasie studiów spotykaliśmy się w Chełmie "na wakacjach" - później dochodziły już tylko wieści: został proboszczem, lekarzem, oficerem, profesorem. Największą niespodziankę zrobiła nam Wanda Bator. Zaraz po maturze wyszła za mąż ... za prof. Mariana Górę i wyjechali podobno do USA.

                   Na 32 maturzystów naszej klasy 18 dostało się na studia wyższe. Pamiętam dokładnie mój egzamin wstępny. Cytowałem właśnie chyba bezbłędnie łacińskie tytuły utworów staropolskich mistrzów. W pewnym momencie prof. Jerzy Starnawski przerwał mi odpowiedź pytaniem o Liceum, które ukończyłem. Gdy usłyszał, że "Czarnieckiego w Chełmie", dotarły do mnie jego słowa wypowiedziane wobec członków komisji: "a, to zrozumiałe". Na pierwszym roku polonistyki KUL dał mi pracę o Nicolausie Hussovianusie (Mikołaju Hussowskim) ze szczególnym uwzględnieniem problemu: czy Mickiewicz znał łaciński tekst "Pieśni o żubrze" Hussovianusa, pisząc "Pana Tadeusza"? Do dziś Hussowski i Starnawski kojarzą mi się zawsze z moimi pierwszymi polonistycznymi sukcesami. Profesor Michał Kińczyk, którego wszyscy baliśmy się panicznie, przecież nas tej łaciny nieco nauczył, a i w czasie studniówki, chyba nie bez powodu, śpiewaliśmy: "Kto z Górą, ten górą!"

                        Niestety, wielu naszych czcigodnych Profesorów i serdecznych kolegów nie ma już wśród żywych, a inni też gdzieś się pogubili. Więc spotkać się w Chełmie znowu, jak najszybciej i jak najliczniej, dosiąść po łobuzersku, jak dawniej, leciwej czapli stojącej przed "budą", mieć znowu naście lat i wyłowić z labiryntów korytarzy i klas echo każdorazowo przed lekcją prof. Kińczyka wspólnie recytowanych po łacinie słów: nie dla szkoły, lecz dla życia uczyliśmy się ... aby Ojczyźnie w potrzebie być pomocnym!

Waldemar Michalski