WŁADYSŁAW ADAM PLUTA

Stefan Mrożkiewicz
1905-1977


        Na ogół człowiek, kiedy wkracza w osiemdziesięciolecie swego istnienia, częściej ogląda się w przeszłość, niż spogląda w przyszłość, bowiem czas wspomnień staje się jego teraźniejszością. Ale wspomnienia ludzkie są żywą materią, często kapryśną i zbuntowaną, mają jakąś własną, autonomiczną wolę. Trudno przeciwdziałać ich ewokacjom, trzeba czasem stać się ich biernym odbiorcą.

        Nasza szkoła też wkracza w swoje osiemdziesięciolecie. Po kartach jej historii, często burzliwej i dramatycznej, coraz więcej paraduje cieni tych, którzy tworzyli jej żywą ongiś społeczność szkolną. Odpłynęli na tamten brzeg wychowawcy wespół ze swymi uczniami, którym wspólnie patronował stary Hetman i jednoczył w trudzie życia spłowiały sztandar szkolny. Zmieniali się dyrektorzy i całe roczniki uczniowskie, jedynie nie zmieniał się stary gmach z poczciwą, zadumaną, melancholijną czaplą, która zapatrzona była w szkolną przeszłość i kontemplowała wzbierającą czasem jak powódź - teraźniejszość. Ale i ona została porażona czasem i nowym rytmem życia, gdy do gmachu szkolnego wtargnęły uzbrojone w łomy, kielnie i wiertarki ludzkie ręce, by poddać go chirurgicznym zabiegom renowacyjnym. Czy w odbudowanym skrzydle dobrze czują się cienie tych, co tu ongiś "hetmanili"? Nie wiem...

        W naszej szkole wielu było dyrektorów i nauczycieli. Jedni na pewno dobrze rządzili i uczyli, a drudzy to byli ci, co "hetmanili" i "uskrzydlali". Wśród nich poczesne miejsce zajmuje bez wątpienia Stefan Mrożkiewicz - polonista i dyrektor, którego natura wyposażyła hojnie. Miał senatorską twarz, dostojność ruchów i gestów, humanistyczną wyobraźnię i rozległe horyzonty intelektualne.

        Urodził się 25 lipca 1905 w Łubnicach w okolicach Buska na Ziemi Kieleckiej w wielodzietnej rodzinie urzędnika gminnego. Do gimnazjum uczęszczał w Opatowie, obcując z historią na co dzień za sprawą kolegiaty, którą nazwał Jarosław Iwaszkiewicz "surową świątynią, wszystkich polskich świątyń królową". Może to dzięki jej murom, wzniesionym z wielkich ciosanych głazów, patyną wieków okrytych, przyszło zainteresowanie twórczością Kaspra Miaskowskiego i zaowocowało później na jego temat pracą magisterską, pisaną pod kierunkiem profesora Juliana Krzyżanowskiego na Uniwersytecie Warszawskim, w którym studiował w latach 1926-1930 na wydziale humanistycznym - filologię polską.

        Jak sam pisze w życiorysie datowanym 23 marca 1932 roku, "przez pierwsze trzy lata studiów borykał się z trudnościami materialnymi, jednak umiłowanie przedmiotu tudzież rezultaty pracy dodawały mu wciąż bodźca do wytrwania. W ostatnim, tj. czwartym roku studiów, dzięki wydatnej pomocy profesora Stanisława Szobera, jaką otaczał ustawicznie młodzież akademicką, uzyskał stypendium z Funduszu Kultury Narodowej i to umożliwiło mu w przepisanym czasie ukończenie studiów".

        Zetknięcie się Stefana Mrożkiewicza z profesorem Szoberem miało ogromny wpływ na rozwój jego osobowości nauczycielskiej. To jego mistrz nauczył go tej prawdy pedagogicznej, której był wierny i jako polonista, i jako dyrektor, a mianowicie tego, że nauczanie jest sztuką i źle jest, "gdy się wyradza w rzemiosło". Takie sformułowanie dyrektywy dydaktycznej narzucało określoną postawę pedagogiczno-metodyczną. Nauczyciel, według tego ujęcia, winien być żywym twórcą, wcielającym w swoją pracę własne pomysły, będące wynikiem samodzielnych przemyśleń i rozwiązań. Po latach mogłem się jako nauczyciel hospitowany przez dyrektora Stefana Mrożkiewicza przekonać, jak z honorem wypełniał testament swego mistrza-profesora.

        Pracę nauczycielską na stanowisku polonisty rozpoczął w naszym gimnazjum w lutym 1931 roku. Od razu dał się poznać jako nauczyciel niepokoju twórczego, rozmiłowany w "ojczyźnie-polszczyźnie", żywo reagujący na eksperymenty dydaktyczne. Już w 1934 roku założył pracownię polonistyczną, pod jego kierunkiem młodzież redagowała pismo szkolne "Wzlot" i wystawiała szkolne inscenizacje sztuk romantycznych zgodnie z teoretycznymi założeniami teatru szkolnego, sformułowanymi przez Zdzisława Kwiecińskiego.

        Rok 1939 to początek dramatu osobistego Stefana Mrożkiewicza. Zagrożony aresztowaniem przez Gestapo, 20 lutego 1940 roku opuszcza z żoną Władysławą i kilkuletnim synem Andrzejem Chełm, udając się na okupacyjna tułaczkę po Ziemi Kieleckiej. Aby zapewnić rodzinie skromne warunki utrzymania, zarobkuje jako fotograf z konieczności, by z czasem stać się pasjonatem fotografiki jako sztuki. Bo trzeba pamiętać, że jego utajoną pasją było pisanie sztuk dla Teatru Ziemi Chełmskiej i właśnie fotografika. Lubił wędrować z aparatem fotograficznym po okolicach Chełma i utrwalać piękno krajobrazu, który szczególnie go zachwycał, gdy penetrował z Górki Katedralnej szachownice "pól malowanych zbożem rozmaitem", na których dziś rozsiadła się Chełmska Fabryka Obuwia i wyrosły domy - pudełka Osiedla Trzydziestolecia.

        Zarobkując jako fotograf amator, zajmował się jednocześnie z żoną Władysławą, nauczycielką fizyki, tajnym nauczaniem, o czym szczegółowo pisze w piśmie adresowanym do Okręgowej Komisji Weryfikacyjnej przy Kuratorium Okręgu Szkolnego Lubelskiego: "Z dniem 1 stycznia 1941 roku zorganizowałem wraz z żoną we wsi Potok, powiat Busko, województwo kieleckie, kilka kompletów dzieci spośród tamtejszych oraz okolicznych chłopów i urzędników. Komplety te prowadziłem do stycznia 1944 roku. Z wyjątkiem jednej osoby wszyscy uczniowie nasi byli poddani egzaminom przed Tajną Komisją Egzaminacyjną (...) czynną na terenie Raków-Mocha-Staszów (powiat sandomierski i opatowski) pod przewodnictwem ob. dyrektora Novarro, występującego wówczas pod przybranym nazwiskiem Lipińskiego".

        Do Chełma wraca z okupacyjnej tułaczki zaraz po wyzwoleniu i uczy w Gimnazjum im. Stefana Czarnieckiego, uzupełniając etat w Liceum Handlowym. W roku 1950 zostaje przeniesiony decyzją władz oświatowych do Państwowego Liceum Pedagogicznego w Chełmie, gdzie pracuje trzy lata.

        W dniu 15 sierpnia 1953 roku zostaje mianowany dyrektorem Państwowego Liceum Wychowawczyń Przedszkoli. Jest to nowy etap w jego działalności pedagogicznej. Jako dyrektor musi wyrzec się swoich pasji fotograficznych i literackich, ma coraz mniej czasu na pisanie sztuk teatralnych i fotografikę artystyczną (portretową i pejzażową). Nieustanne kłopoty gospodarcze i organizacyjne nie pozwalają mu na systematyczną lekturę. Jedynie w nocy znajduje chwilę czasu na sięgnięcie po Conrada i ulubionego Szaniawskiego. Ale hospitując lekcje, chce swymi młodzieńczymi pasjami zarazić swoich nauczycieli. Jest wymagający i opiekuńczy zarazem. Ceni tych, co mają twórcze niepokoje, zżyma się na takich, co sami niedouczeni, innych chcą uczyć. Lubi dobrze i ze smakiem estetycznym oraz wdziękiem artystycznym zorganizowane uroczystości szkolne. Czasem hospituje zajęcia pozalekcyjne, które dają, jak twierdzi, dużą możliwość rozpoznawania talentów uczniowskich. Wszystko to, co cenne i oryginalne w pracy nauczycielskiej, utrwala skrupulatnie w arkuszach spostrzeżeń. Po latach, gdy sam byłem wizytatorem, pisząc i czytając innych zapisy, mogłem naocznie przekonać się, jakie posiadał on wspaniałe umiejętności portretowania nauczycieli przy ich warsztacie pracy, jak trafnie ujmował rysy ich nauczycielskiej osobowości, jak łatwo odróżniał klejnot od szarego wyrobnictwa pedagogicznego. Jego zapisy miały coś ze szkiców literackich, w których charakter człowieka zespalał się z owocem jego działania pedagogicznego.

        Od września 1961 roku znów był w swojej dawnej szkole. Po latach objął w niej, on dawny nauczyciel, stanowisko dyrektora. Wtedy poznałem głębiej jego osobowość. Niektórzy, którzy rzekomo znali go najlepiej, straszyli nim, wymieniając jakoby najgorsze cechy jego charakteru: że oschły, nieprzystępny, wyniosły, hipochondryczny w usposobieniu, wymagający, surowy. Wszystko to były, jak się później okazało, wymysły ludzi, którzy mało od siebie wymagają, za to od innych aż za wiele.

        Jako dyrektor budził szacunek i uznanie. Był wymagający, to fakt, cenił ludzi rzetelnych, pracowitych i twórczych, był urodzonym pedantem, nie znosił bałaganiarstwa i niesolidności. Na pewno nie był człowiekiem wylewnym, gadatliwym i skłonnym do osobistych wynurzeń, ale kiedy kogoś darzył zaufaniem, a to brało się z faktu, że kogoś po prostu cenił, wtedy rozmowa z nim była niezapomnianym przeżyciem. Kiedy lekcja mu się podobała, promieniał szczęściem, które rozjaśniało uśmiechem jego twarz, zazwyczaj poważną i skupioną, a rozmowa z nim była szczytem elegancji, wdzięku, elokwencji i pozostawała na długo w pamięci. W ogóle, kiedy był na luzie psychicznym, stawał się uroczym gawędziarzem i facecjonistą, tryskającym humorem i przedniego gatunku dowcipem. Zabierał głos rzadko, ale kiedy występował publicznie, dawał przykład pięknej sztuki oratorskiej. Dumni byliśmy wtedy wszyscy, że to on jest naszym dyrektorem. Nawet malkontenci autentycznie wzruszali się. Bardzo cieszył się sukcesem nauczyciela, umiał to dostrzec i w pięknych słowach wyrazić z tego powodu swoją radość, a wizytacje były wtedy częste i bardzo wnikliwe.

        Zjazd 1965 roku był jego pedagogicznym benefisem. Dyrektor Wiktor Ambroziewicz czule go uściskał, dziękując mu tym hetmańskim gestem za to, że szkoła żyje duchem swego wielkiego Patrona. Był to piękny zjazd, wieńczący wielkie dzieło, które narodziło się przed pięćdziesięciu laty, jeszcze w niewoli, ale z nadzieją "wybicia się na niepodległość".

        A potem przyszło marcowe "tąpnięcie" w 1968 roku. Szkoła, jeszcze trzy lata temu fetowana jako dostojna chełmska jubilatka oświatowa, zaczęła być niesłusznie atakowana. Dyrektor Stefan Mrożkiewicz schmurniał i zamknął się w sobie. Nie potrafił walczyć z kłamstwem i oszczerstwami. Od 1 września 1968 r. nie było go w szkole. Wziął urlop dla poratowania zdrowia i zanurzył się w "smugę cienia". Zajął się urządzaniem domu, który wreszcie odzyskał, choć był jego własnością, ale biurokratyczne okopy trudne były do pokonania. Wreszcie je sforsował, jednak szczęście niedługo trwało. Postępująca choroba wyrywała go boleśnie z codziennej rzeczywistości. Gasła powoli jego świadomość i blakła czująca wyobraźnia. Nasze wizyty chwilowo go ożywiały, ale potem już były niemożliwe...

        Zmarł 27 stycznia 1977 roku i został pochowany na cmentarzu przy ulicy Lipowej w Lublinie, niedaleko kwatery żołnierskiej, na której jest grób Józefa Czechowicza, ulubionego poety naszego dyrektora, którego słowa "Kto czyta, żyje wielokrotnie" były dewizą nauczycielską i osobistą jego samego. Lubił te słowa powtarzać, nie omieszkał ich przypominać w rozmowach pohospitacyjnych, czyniąc je często pointą dialogu z nauczycielem na temat obejrzanej przezeń lekcji czy zebrania koła przedmiotowego.

        Za wieloletnią prace pedagogiczną został Uchwałą Rady Państwa z dnia 20 sierpnia 1954 roku odznaczony Złoty Krzyżem Zasługi.

        Jest to tylko szkic do portretu tej bogatej i zarazem kontrowersyjnej osobowości, zaś słowa są zbyt blade i wątłe, by zamknąć w nich kogoś, kto żył, marzył, miłował i cierpiał, kto sam kochał "słowa piękne i prawdziwe". Dlatego tak trudno "odpowiednie dać rzeczy słowo", a co dopiero stworzyć z nich czyjś portret w pełnym wymiarze jego wewnętrznego bogactwa. Chyba miał rację mądry Demokryt, czyniąc wyznanie, że "słowo jest tylko cieniem czynu", a człowiek to przecież "suma czynów spontanicznych", jak poucza nas Paul Sartre.

Władysław Adam Pluta