ELŻBIETA ZEJDLER-BANASIAK

MOI  NAUCZYCIELE


                              Szkoła – któż by przypuszczał, że po latach słowo to znów wypełni się treścią. Jedno pokolenie wyrosło od chwili, gdy opuszczaliśmy jej mury ze świadectwem dojrzałości i z przekonaniem, iż życie dopiero przed nami, że świat do nas należy, a to, co przeszło, już jest mniej ważne. Szliśmy w nieznaną nam wówczas dojrzałość także z przeświadczeniem, że skoro lata młodości każdemu muszą przeminąć w szkole, to cóż tam roztkliwiać się nad tym, co było.

                        A jednak. Czas nieubłaganie przemija i dziś już wiem, że przemijanie to ma jedną zaletę. Przydaje wartości wszystkiemu, co przeszłe. I choć osiemnaście lat dojrzałości to jeszcze zbyt mało, by żyć wyłącznie wspomnieniami, to jednak dostatecznie dużo, by zaczęły one nabierać wartości. By poruszyły w duszy struny, które, wydawało się, jeszcze jakiś czas pozostaną milczące.

                      Cieszę się, że mam okazję w tych krótkich wspomnieniach powrócić do swoich szkolnych lat, które spędziłam w murach Liceum Czarnieckiego. Wiem, że nie sposób napisać o wszystkim, co przynosi pamięć z tamtych dni, że trzeba wybrać to, co najbardziej pozostało w pamięci i co sercu najbliższe. A także, co warto uchronić od zapomnienia. I tu już nie mam wątpliwości, komu te moje wspomnienia powinny być poświęcone. Tak, właśnie im - nauczycielom. Profesorom, którzy nie tylko wkładali nam do głowy kolejne porcje wiedzy, ale także razem z nami pozostawili w tej szkole część swojego życia.

                     Z szacunkiem wspominam prof. Zofię Farbiszewską, która nie dość, że przekonywała, iż historia jest nauczycielką życia, to jeszcze niestrudzenie zmagała się z naszymi ciągotkami do nowinek mody. Tarcza, beret, czapka, granatowy fartuch i granatowe ubrania to było to, co w dziedzinie strojów szkolnych było dozwolone, a pani prof. Farbiszewska pamiętała o tym zawsze. Zawsze też dostojna, wtedy wydawała się groźna, dla mnie postać, bez której nie byłoby sentymentu do tamtych lat. Jakże brakuje dzisiejszej szkole, ot choćby tej, do której chodzą moje dzieci, postaci takich dyrektorek.

                      Wszystkim licealistkom podobał się ówczesny polonista, prof. Władysław Adam Pluta. Nie tylko dlatego, że jego lekcje były zawsze ciekawe i starannie przygotowane, ale bo też potrafił on wywoływać uczucia przyjaźni uczniów z literaturą. To z tamtego czasu został u wielu z nas nawyk sięgania po książkę w każdej wolnej chwili.

                      W pamięci pozostał też geograf, który jednocześnie prowadził lekcje śpiewu, prof. Franciszek Duch. Chadzał on zwykle ze swoimi skrzypcami, mającymi budzić w nas talenty muzyczne, a, niestety, znacznie częściej budziły one wesołość. Jednakże, trzeba to przyznać, do dzisiaj pamięta się piosenki śpiewane w szkolnym chórze, umie się czytać nuty, no a przede wszystkim nie błądzi nieprzytomnie po mapie świata, szukając na niej mniej znanych krajów. Nie lubił prof. Duch podpowiadania i nie lubił sytuacji, w których uczniowie wykazywali bezmiar własnej niewiedzy. Ale zawsze w takich momentach jedno zdanie wygłaszał: – A bo jam duchem świętym jest, żebym wiedział za ciebie? – no i wtedy wiadomo już było, że dwója w dzienniku murowana.

                      Specyficzny klimat panował zawsze na lekcjach prowadzonych przez prof. Irenę Stanisławską. Dziady cholerne – mawiała do nas – i choć słowa te niczego dobrego nie wróżyły, czuło się w nich profesorski sentyment i serdeczną troskę, by te fizyczne tajniki wiedzy w głowy nasze – dziadów powchodziły.

                   Któż też nie pamięta lekcji chemii u prof. Janiny Grzegorczyk, bardzo lubiącej klasówki-kartkówki. My lubiliśmy je znacznie mniej, ale to wcale nie przeszkadzało lubić panią profesor. Zwłaszcza wtedy, kiedy dawała się namówić na ćwiczenia trwające pełną godzinę lekcyjną.

                      Nie mogę też nie wspomnieć prof. Karoliny Uszczuk, startującej wtedy w zawodzie matematyczki, która przez fakt objęcia wychowawstwa w naszej, podobno najbardziej niesfornej w tamtych latach, klasie, od razu miała sporo kłopotów z rozbrykaną gromadą. A że nie zraziło jej to na wstępie pedagogicznej kariery, najlepiej świadczy fakt, iż pozostała wierna swemu powołaniu.

                      I druga wychowawczyni tej klasy, ucząca języka rosyjskiego – prof. Luba Puś. Ją pamiętamy nie tylko dlatego, że skutecznie wbiła nam do pamięci zasadę, iż po "szypiaszczych" nie piszemy y, ale także i dlatego, iż była po prostu serdeczna i przyjacielska dla swoich uczniów.

                    Można by wymienić jeszcze wielu profesorów, z którymi wiązały nas szkolne lata. Właściwie każdy z nich zapisał się w uczniowskiej pamięci i każdemu można by poświęcić słów kilka. Słów ciepłych i życzliwych. Bo dzisiaj najważniejsze jest to, że z tamtych lat nie pamięta się chwil przykrych i trudnych, nie pamięta się połajanek i dwój. Dzisiaj pamięta się przede wszystkim to, co jest trwalsze od nastroju chwili – przekazaną wiedzę i prawdy życiowe. I dlatego okazja jest dobra, by pokłonić się swoim wychowawcom i nauczycielom ze szkolnych lat – z szacunkiem za ich pracę, z podziękowaniem za serce, z życzeniami, oby mieli jak najwięcej sił dla kolejnych pokoleń.